Archiwum 21 września 2004


wrz 21 2004 Strażnik targowiska gubi klucze
Komentarze: 4

W głowie mi się to wszystko nie mieści.

Po szkole poszłam z Przyjaciółką do sklepu. Strasznie chciało mi się jeść i chciałam sobie kupić jabłko albo banana, no wiecie, coś w tym stylu. Nie weszłam jeszcze za barierkę, którą odgrodzony był sklep od holu, bo zagapiłam się na ceny owoców, i nagle usłyszałam jak ktoś mówi do mnie coś w rodzaju „dziewczynko” albo „panienko”, nie pamiętam.

Pamiętam tylko, że odwróciłam się i przerażona po prostu odskoczyłam; poczułam się jakbym trafiła do jakiegoś horroru, noc żywych trupów, szósty zmysł, coś w tym rodzaju.

Za mną stała niska, dość przysadzista kobieta o tak potwornej twarzy, że kiedy teraz ją sobie przypominam – a pamiętam ją ciągle bardzo dobrze, mam ją ciągle przed oczami – mam dreszcze. Miała czerwone białka oczne. Nie białe, nie kremowe. Czerwone. A pod tymi białkami wielkie, fioletowe plamy, które pokrywały prawie połowę jej twarzy. Stała obok mnie, bardzo blisko mnie, a kiedy zobaczyła moją przerażoną minę, zaczęła bardzo szybko mówić

- Dziewczynko, poratuj mnie, daj mi chociaż złotówkę, bieda mnie straszne uciska, jestem pobita i bezdomna

- Nie wiem czy mam przy sobie pieniądze – powiedziałam głupio. Tak głupio, że aż się zawstydziłam; niby po co bez pieniędzy wchodziłabym do sklepu, co? Ale tak mi się powiedziało i musiałam się tego trzymać.

- Poratuj mnie chociaż złotówką, będę się za ciebie modlić.

Cofnęłam się trochę. Nie mogłam oderwać wzroku od jej zmasakrowanej, potwornej twarzy i sinych, zszarzałych nóg w klapkach-japonkach.

I nawet teraz, kiedy reszta szczegółów już się rozmywa, ja wciąż widzę jej oczy; wielkie, prawie jak u ropuchy, wytrzeszczone i szarozielone, z czerwonymi białkami. Patrzyła na mnie tak, jakby wiedziała o mnie coś, czego ja nie wiem i czego nigdy się o sobie nie dowiem. Ani przez moment nie poruszyła źrenicami, ciągle gapiła mi się w oczy, a ja byłam coraz bardziej roztrzęsiona.

Już, już zdejmowałam plecak, w którym miałam portfel, gdy do sklepu wszedł jakiś pijany, czerwony na twarzy mężczyzna, podszedł do nas (potem okazało się, że to było małżeństwo, czy coś, w każdym razie – para) i powiedział;

- Nie dawajcie jej, zachowajcie dla mnie te pieniądze – takim pijanym, agresywnym tonem.

Ja wtedy natychmiast znieruchomiałam. No bo tak; dałabym, jak Boga kocham, dałabym pieniądze tej kobiecie, gdyby nie ten facet. Kiedy on się pojawił bałam się wyciągnąć portfel, bo zaraz okazałoby się, że mam w nim ponad 10 złotych, a miałam jeszcze wpłacić na konkurs z angielskiego. Bałam się, że ten facet zacznie mnie wrzeszczeć, że dałam im za mało, skoro sama mam więcej w portfelu, i bałam się, że może wyrwać mi portfel.

Więc przestałam zdejmować plecak, zaczęłam trząść się jeszcze bardziej i szukać po kieszeniach. Wyjątkowo nie miałam w nich nic, nawet dziesięciu groszy. I Przyjaciółka tak samo.

- Nie mamy – wyjąkałam słabo, a ta kobieta nie przestawiała się na mnie gapić. Sama nie wiem co to było za spojrzenie... nie było w nim ani prośby o litość, ani niczego w tym rodzaju. Gapiła się na mnie tak, jakby znała mnie od dawna i to od tej najgorszej strony; jakby wiedziała o tym, że wrzeszczę na brata, że jestem próżna i za dużo wydaję na ubrania itd.

Do licha, popadam już chyba w paranoję, pisząc takie rzeczy!

- Naprawdę nie mamy – powtórzyłam, trzęsąc się jak osika. – Muszę jeszcze kupić bilet – złapałam się tego jak ostatniej deski ratunku.

- To rozmień – zaproponowała szybko kobieta.

- Muszę kupić bilet – powtórzyłam słabym głosem, zupełnie jak zdarta płyta.

Wtedy ten pijany facet strasznie się wkurzył. Zaczął wrzeszczeć na mnie i na Przyjaciółkę, a określenie „cwane fiuty” było najlżejsze ze wszystkich. Obsługa nie raczyła nic zrobić.

W końcu pomyślałam, że zaraz mi coś zrobi, że da mi w mordę, a potem ukradnie plecak – taki był pijany i agresywny. Nie wiem czemu, ale pomyślałam z niezachwianą pewnością, że to on tak urządził tą kobietę, że specjalnie ją pobił, a potem zmusił do tego, aby żebrała. Znikał z pola widzenia (bo jakże to, któż dałby pieniądze czerwonemu, nachlanemu facetowi? Prędzej dadzą płaczącej, pobitej kobiecie, prawda?) a kiedy jego żona kogoś dorwała, natychmiast się pojawiał i zabierał co jego, aby mieć za co pić. Nie wiem czemu, ale natychmiast w mojej głowie pojawiła się taka teoria.

Stał tak jeszcze i wyzywał, ona się gapiła, ja się trzęsłam, a Przyjaciółka przeszukiwała po raz n-ty kieszenie i za każdym razem znajdowała w nich tylko jeden grosz.

W końcu udało nam się wyjść z tego sklepu, a tamci poszli zaczepiać innych (tych, którzy odchodzili już od kasy).

Potem długi czas nie mogłam się uspokoić.

Po pierwsze czułam się winna, że nic nie dałam kobiecie.

Po drugie, czułam nienawiść do tego faceta i z chęcią dałabym mu po mordzie (gdybym była większa i silniejsza)

Po trzecie, niedobrze mi było w środku od swoich kłamstw

Po czwarte, czułam się jak tchórz

Po piąte, było mi w ogóle źle, że tacy ludzie muszą też istnieć.

I teraz, kiedy już jest po wszystkim, ja wciąż o tym pamiętam. Zwłaszcza o tych dziwacznych, zakrwawionych oczach. Tuż po wyjściu ze sklepu miałam jakieś chore omamy i wydawało mi się, że skoro nie dałam jej pieniędzy, to ona mnie przeklnie i że zaraz wpadnę pod samochód. Wydawało mi się to tak prawdziwe, że chciałam zawrócić i dać tej kobiecie cały portfel. Boże.

Wolałabym nie przeżywać wszystkiego tak bardzo.

 

szklane_targowisko : :